piątek, 16 maja 2014

Istoty odarte z godności. Ani mężczyźni ani kobiety. Nadzy, ogołoceni z wszelkiego majestatu, bezbronni, chromi, pozbawieni ozdób, insygniów władzy czy statusu. Kruchość, ułomność. Postaci prawie bez płci, seksualnych atutów. Finalny moment, gdy zanika wszelki appeal, nie miejsce na przywileje i hierarchie. Wszystkie protezy uzasadniające dotąd egzystencję są śmieszne, inkoherentne. To właśnie krok przed ważeniem uczynków, kiedy cnota, występek, prawda czy fałsz powracają do swoich prymarnych znaczeń. Doczesne przewagi przestają obowiązywać, nie ma silniejszych, sprytniejszych. Kanalie, zbrodniarze, czy też ci, którzy przeżyli życie w cnocie i dobroci; wszyscy poddani zostają bezlitosnemu osądowi. Schylone posłuszne sylwetki karnie oczekują na wyrok. Potępionym odpada skóra, krwawią kroplami karminowej osoki, jedni popędzani przez potwory są nabijani na pale, wpadają w otchłanie ku perpetualnemu kołowrotowi mąk i tortur, inni wybrani wstępują do królestwa niebiańskiego. Widzimy ich pozbawionych właściwości, lecz zbawionych. Witani przez anioły, wkraczają po kryształowych schodach ku niebiańskiej doskonałości.
Uniwersalne purgatorium, jest dla wszystkich jednakie. Miejsce absolutnej równości wszelkiego stworzenia, niwelujące różnice stanu, klasy, mody. Tu tracą wagę wszelkie nadbudowy; protezy posiłkujące doczesność. Skowyt potępionych czy spokój wywyższonych nie ma żadnego znaczenia. Setki, tysiące niemal identycznych, bladych, bezbronnych istot na przeciw sił, z którymi nie mogą się w żaden sposób mierzyć.
W innych, „doczesnych” scenach „sędziami” nie są niewidoczny bóg czy aniołowie, to raczej agresywne dziwoludy, wilcy, polimorficzne mutanty przewyższające pomysłowym okrucieństwem najgorszych siepaczy.
Tutaj także pojawia się motyw osamotnionego rozbitka, słaba uciekająca postać, ani to dziecko ani dorosły, osamotnione indywiduum na tle okrutnej natury. Zagubione w lesie, bose pośród kolczastych krzaków. Znikąd ratunku. Natura nie jest ostoją, opiekunką żyjących istot. Jest identycznie okrutna jak to, co nazywa się jej przeciwieństwem.
Mimo że ofiara najczęściej przybiera kobiecą czy też dziewczęcą postać, płeć ma drugorzędne znaczenie. Mamy do czynienia z archetypem ułomnego stworzenia, ogołoconego z wszelkiej cywilizacyjnej nadbudowy. Przegrywającego w konfrontacji z żywiołami – wyimaginowanymi, lub też zupełnie realnymi.
Wszechobecność tej figury odsyła do odnalezionej w Oświęcimiu, zrobionej z ukrycia, jedynej zachowanej fotografii pędzonych do komory gazowej nagich ludzi. Nieustannie powraca nieodwołalność momentu przejścia, chwili przed końcem. Definitywnej samotności, kiedy nie funkcjonują już żadne doczesne racje. Postaci o jakich mowa, wypełniają oddziały opieki paliatywnej w dzisiejszych szpitalach, w przytułkach, gdzie praktykuje się sztuczne wydłużanie agonii. Zazwyczaj unikamy tych miejsc, wzbraniamy się przed tymi widokami. Wypierane ze świadomości, istnieją jednak. Tam półprzytomne postaci każą wiedzieć co to nieuchronność.

Dziedzictwo humanizmu, ideologię i sztukę uwznioślającą rodzaj ludzki spotyka w odzwierciedleniach Waliszewskiej katastrofa. Tak jak kiedyś prerafaelici żarliwie pragnęli powrócić do sztuki czasów przed mistrzem z Urbino, tak Waliszewska kieruje swoją uwagę ku jeszcze dawniejszym pokładom europejskiej twórczości. Jeśli także odrzuca zmanierowaną i zafałszowaną sztukę nowożytną, to inaczej niż XIX wieczni Anglicy z Bractwa, nie składa kolektywnych ślubów czystości, nie deklaruje że posługiwać się będzie prostymi, niezłożonymi zdaniami.
W jej kreacji nie ma miejsca na respekt wobec niepisanych kodeksów. Nieważne staje się to, co przystoi dziś wykształconemu artyście i to, co docenią uprzywilejowani odbiorcy. Przekroczone zostają przede wszystkim zasady niedopowiedzenia, ideowej indyferencji. Przestaje obowiązywać zakaz dosłowności, radykalizm wypowiedzi, stygmatyzowany jako nieprzystający do hermetycznych standardów dzisiejszego świata sztuki. To antyteza wyabstrahowanego, pozbawionego wszelkiej aury art-produktu, bezwartościowego poza kontekstem sali wystawowej.
Modus jest własny. Artystka samodzielnie czerpie z kulturowego i popkulturowego rezerwuaru, nie ograniczając się żadnymi limitami. Wchodzimy w przestrzeń naładowaną piętrami znaczeń, odniesieniami, kierunkowskazami. Waliszewska otwarcie demonstruje współzależności oraz wpływy, nie zataja ich. Nie pociągają jej frywolne gry z teoriami, ideologią. O wiele istotniejsze wydaje się precyzyjne nadanie kształtu rojonym lub realnym lękom, zagubieniu, trwodze przed nieznanym. Człowiecza ułomność zostaje poddana swoistym egzorcyzmom, uwypukla się uwikłanie w bezpośrednią bliskość groteski i tragedii.
Bezbrzeżne okrucieństwo sąsiaduje z pragnieniem ukojenia i tęsknotą za uniwersalną Arkadią. Nie możemy oglądać tych incydentów bez emocji. Mimowolnie pochylamy się nad gwałtem zadawanym bezbronnemu stworzeniu. Przy tej prawdziwej lub też imputowanej predylekcji dla rzeczy uznanych za złe, fatalne, w pracach Waliszewskiej obecna jest prawdziwa troska i litość. Kategorie, podobnie jak dydaktyzm, wyrugowane z dzisiejszej twórczości. Czyste emocje współczucia – tak, one także stanowią wielką składową tej sztuki.
Ta rzecz zawiera moc ukazania, nasycenie. Absolutną wartością jest nieprzezroczystość przedstawień. W zsekularyzowanym świecie pozbawionym wszelkiego sacrum czy metafizyki, obrazy Waliszewskiej wydają się dziwne, wynaturzone. Dla jednych może to być tylko epatowaniem, szukaniem „efektu”, bezcelową perwersją. To co widzimy, jest nie jednak wymyślone czy też udziwnione. Nie widać tu demonstracji nieuzasadnionych transgresji. Podejrzane czułym okiem mikrokosmosy cudów i tragedii. Baśniowość zaprezentowana jako realna ewentualność. Ukazane sytuacje są tylko pozornie niemożliwe. Przytrafiają się tu i teraz, lub też mogą zaistnieć za chwilę.
To nie jest wyświęcona aktywność przeznaczana do świątyń (trupiarni) wystawowych. Waliszewska robi wszystko czego dzisiejszy artysta „nie powinien”, czego mu nie wypada i czego nie ceni się w art world. Niemal codziennie pokazuje swoje prace na facebooku i innych miejscach w internecie. Jej obrazy znajdują żywy odbiór i niezwykłą popularność. Fanbase Aleksandry Waliszewskiej to kilkadziesiąt tysięcy odbiorców w każdym zakątku. Jej ilustracje ukazują się na stronicach książek, pism, niskonakładowych zinów, na blogach epatujących subwersjami, jak i tych, ukazujących nieuchwytne piękno, nieobecne poza monitorem. Jest Waliszewska równie wielka na okładce płyty obskurnego bandu jak i w białej galerii, gdzie niewątpliwie jest także jej miejsce.
Wartością niezbywalną jest istnienie twórczości, która każe uznać za nieistotne korowody bezwartościowych, realizowanych bez jakiegokolwiek afektu, przeźroczystych, neutralnych produkcji artystycznych. Aleksandra Waliszewska z premedytacją odrzuciła, to co uchodziło za uznane w jej otoczeniu. Manifestacja tej postawy jest jak niewygodny intruz w kontekście aktualnych sztuk. Paradygmacie sztuk pięknych, które być może wyzwalają się już z dziecięcej choroby „naukowości” i racjonalizmu, ale tkwią dalej w hardej iluzji wpływu na zmiany w otaczającym świecie.
Taka świadoma ruptura nie jest bynajmniej popularnym krokiem ku „naiwnemu”, poszukiwaniem autentyzmu w „dzikim”, „obcym” „innym”. Nie ma w sobie nic z wspólnego sentymentalistom i romantykom utopijnego marzenia o niewinnym oku; opisywanym przez Johna Ruskina wyimaginowanym, czystym odbiorcy. Specyficzna nadnaiwność nie wiąże się z uprawianymi przez dwudziestowiecznych surrealistów studiami nad naiwną twórczością pensjonariuszy zakładów zamkniętych. W obrazach Waliszewskiej kategoria szczerości nabiera nowego, własnego sensu. W próbie powrotu do istoty kreacji czy też wytwórczości, ku naturalnemu instynktowi widzę wartość absolutną. Jest w tym trafny wybór, realny autentyzm a nie imitacja „wolnej duszy”.
Te obrazy są owocami jednostki doskonale zapoznanej z ekscesami wizualnymi naszej epoki, eksplozją ikon, wizerunków, znaków; nadprodukcją artefaktów i przekazów. Pomiędzy wrażliwością zapoznaną z estetyką zinów, turpistycznymi komiksami, okładkami płyt, filmami gore, etcetera. To bezwzględne uruchomienie zasobów uwolnionej wyobraźni i zdrowe wyładowanie i pozbycie się infekcji, ikonosferycznego balastu.
Metodologią jest regularna praca, doskonalenie warsztatu, etos solidnego rzemieślnika nie opatrującego swojego wysiłku sankcją nadprzyrodzoności, nie obwołującego się demiurgiem dawkującym maluczkim porcje swojej wielkości. To postawa bliska ilustratorom Bardzo owocnych Godzinek Księcia de Berry (Les Très Riches Heures du duc de Berry) oraz innym bezimiennym średniowiecznym mistrzom. Te ukazania zawdzięczają też wiele dziedzictwu mediewalnego malarstwa tablicowego, niezliczonym obrazom ukrzyżowań, piet, scen biczowania, męczeństwa świętych.

Redukcjonizm powyższej refleksji może uchodzić za nadużycie. Nie powiedziałem ani słowa o moich ulubionych pracach, nie poruszyłem szeregu innych, superistotnych wątków. Dynamizm, bogactwo, wewnętrzne życie obrazów Aleksandry Waliszewskiej będzie wciąż powracać. Pemanentna zmiana, istnienie ogromnego bestiarium animującego jej twórczość, oraz świadomość setek nieopisanych elementów zakazuje mi w spokoju zamknąć ten szkic.
Ludzie średniowiecza pragnęli by dzieło było tworzone ku chwale boskiej, nie dla zaspokojenia partykularnych ambicji artysty czy donatora. Aleksandra Waliszewska wyjawia, że maluje przede wszystkim dla siebie. Cokolwiek nie zostałoby powiedziane, te obrazy funkcjonują już w setkach kopii i krążą w oderwaniu od czyichkolwiek intencji. Czasem bezimiennie, zazwyczaj poza instytucjami pośredników. Świecą własnym coraz silniejszym blaskiem. Natrafimy na nie niespodziewanie jeszcze tysiące razy
Wiktor Skok





Brak komentarzy:

PRZEMIANY

  „Zrealizowano w ramach programu stypendialnego Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego – Kultura w sieci”.